Tres leches – meksykańskie ciasto mleczne

Dzisiaj przepis na słynne ciasto meksykańskie nasączone mleczną mieszanką, w skład której wchodzi śmietana 30%, mleko skondensowane słodzone i niesłodzone – dzięki tak dużej ilości mleka ciasto staje się przyjemnie wilgotne (bardzo wilgotne, ale nie mokre, tylko takie gąbczaste).

Wierzch ozdabia chmurka bitej śmietany, dodatkowo oprószona podprażonym kokosem, płatkami migdałów lub kawałkami białej czekolady.

Ciasto jest słodkie, ale nie za słodkie – naprawdę smaczne i bardzo proste!

Przepis na Tres leches – meksykańskie ciasto mleczne (tortownica o średnicy 24 cm lub forma o wymiarach 23 x 33 cm) (Przepis pochodzi z Moich Wypieków)

Składniki:

Ciasto:

  • 2 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 1 szklanka cukru 
  • 4 jajka
  • 110 g masła
  • 250 ml mleka
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli

Mleczna mieszanka:

  • 300 ml skondensowanego słodzonego mleka
  • 370 ml skondensowanego niesłodzonego mleka
  • 3/4 szklanki (185 ml) śmietany 30%
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Dodatkowo:

  • 300 ml śmietany 36%
  • 1 łyżka cukru pudru
  • podprażone wiórki kokosowe lub płatki migdałowe (ewentualnie biała czekolada)

Sposób przygotowania:

Do garnka wlać mleko i dodać masło – zagotować do roztopienia.

Jajka ubić z cukrem i ekstraktem na puszystą masę (musi podwoić objętość).

Do masy jajecznej dodawać w dwóch turach, naprzemiennie, przesiane suche składniki i mleko z roztopionym masłem – połączyć.

Ciasto przelać do wyłożonej papierem do pieczenia tortownicy lub prostokątnej blaszki.

Piec około 40 minut, w temperaturze 160°C (do suchego patyczka).

Podczas gdy ciasto się piecze przygotować mieszankę mleczną (wymieszać składniki).

Upieczone ciasto wyjąć z piekarnika, odczekać 10 minut, wyjąć je z foremki, umieścić na talerzu, ponakłuwać patyczkiem do szaszłyków i powoli, łyżka po łyżce, nasączać je mieszanką (wchłonie dosłownie wszystko).

Po nasączeniu ciasto wystudzić do temperatury pokojowej, a potem wstawić do lodówki na 3 h.

Po upływie tego czasu wierzch ciasta posmarować bitą śmietaną i oprószyć podprażonym kokosem, migdałem lub posiekaną białą czekoladą.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Przepisy, Przepisy, Torty | Dodaj komentarz

„Nie sięgnęłam dna ani nie dotarłam do portu. Prądy denne mnie nie wciągnęły, a wiatr krąży uwięziony w jakiejś kotlinie, z dala od wody” – „Piąta łódź” autorstwa Moniki Kompanikovej

Ładu szukam w bezładzie.

Piękna w brzydocie.

Siły w cierpieniu.

Dźwięku w bezbrzmieniu.

Pustki wśród tłumu.

 

Przeczytałam błękitną opowieść autorstwa słowackiej pisarki Moniki Kompanikowej „Piąta łódź” i zastanawiam się teraz: co ja bym zrobiła bez tej bolesnej książki?

 

12-letnia Jarka mieszka wraz z matką Lucią w niewielkim mieszkaniu odziedziczonym po babce Irenie, ale ani do pierwszej nie może zwracać się „mamo”, ani do drugiej „babciu”, ponieważ żadna z nich nie akceptuje swojej roli; nie jestem jakąś starą prukwą, powtarzała mi mama (…) Nie nazywaj mnie babcią. Wydaję ci się babciowata? pytała urażona. Nie jestem dla ciebie żadną babcią. Ani dla nikogo innego (…) Z czasem zaczęłyśmy żyć obok siebie jak niezależne byty (…) Rodzina funkcjonująca na zasadzie handlu wymiennego. Nigdy nic dobrego z tych spółek nie wynikło.

Lucia miała 16 lat, kiedy córka pojawiła się na świecie; całkiem zrozumiałe, że jej uczucia były dalekie od radości, szczęścia i poczucia spełnienia. Zostać matką w tak młodym wieku mogło oznaczać dla niej tyle, co zestarzeć się, zabetonować w domu, w mieszkaniu, skisnąć, roztyć się, zaniedbać, stracić przyjaciół, kochanków, chęć do życia, czas wolny, sen, niezależność. Dlatego broniła się rękami i nogami – zwłaszcza, że nie pomaga jej w tym świadomość raz, że Jarka to dziecko gwałtu (siedmiu uczniów z zawodówki upiło ją i zamknęło w ciemnym składziku na piłki i materace; tak naprawdę nigdy nie dowiedziała się który jest ojcem, bo nie chciała tego wiedzieć), a dwa, że matka (która notabene urodziła ją po 40-stce; zaszła w ciążę z „panem Mileticem – serwalistą i słabeuszem cierpiący na brak zdecydowania”, który pewnego dnia postanowił zwiać do Austrii, a ponieważ była wówczas dyrektorką przedszkola, to gdy rzecz wyszła na jaw, jako żona emigranta została szybciutko przeniesiona do stołówki w suterenach betonowego budynku, bo przecież nie mogła wychować uczniów na porządnych komunistów) ze wstydu wyrzuciła ją z domu i odtąd włóczyły się po różnych mieszkaniach, nie zaznając prywatności oraz spokoju – dopiero gdy złamała biodro i stała się niedołężna, pozwoliła im wrócić, razem przemęczyły się rok i zmarła; to był absolutny brak zrozumienia, ignorancja i chaos. Wspólna krew była tylko cieczą krążącą w żyłach (…) Łączyła je chytrość i wzajemna zależność – to było przygnębiające.

Jarka w zasadzie wychowuje się sama: nikt jej nie gotuje, nie pierze, nie sprząta, więc chodzi głodna i brudna, nie przytula, nie rozmawia, nie zamartwia, gdy nie wraca na noc do domu, a jak wraca, to bywa, że siedzi na klatce, bo albo nie ma jej kto wpuścić, albo nie ma zamiaru wpuścić, bo rodzicielka uprawia seks z jakimś przypadkowym, naiwnie wierząc, że stworzy z nim związek.

Sama starałam się jak najwięcej czasu spędzać poza domem, bo w samotności mogłam się jedynie rozglądać po pustych pokojach, przemierzać mieszkanie, które wciąż wyglądało jak po włamaniu. To smutne mieszkanie to była cała ona. Ukradziona twarz zastygła w samym środku jakiejś przemiany, niezdolna się cofnąć ani ruszyć naprzód, wyjaśnić, nazwać, rozluźnić się, rozwinąć. Starałam się ją rozumieć, kochać. Nie przeszkadzać. Być w pobliżu jak jakaś dobra wróżka, gdyby przypadkiem zechciała wyciągnąć do mnie rękę i o coś mnie poprosić (…) Rozmawiać z nią to jak krzyczeć do trzeciego pokoju przez duże puste pomieszczenie. Jakby między nami była bariera przestrzeni, próżni, pustki i dwóch ścian. Jej głos dochodził z oddali, stłumiony i niezrozumiały.

Jednak to nie do końca oznacza, że matka jej nie kocha, tylko to, że również nie została nauczona miłości, bo i nią nikt się nigdy nie interesował, a ona sama ciągle szuka zainteresowania oraz bliskości; z tego powodu wpuszcza tłumy obcych osób do domu, dezorganizując teren własnej córki, odbierając jej ciszę oraz poczucie bezpieczeństwa.

Była słaba i bezsilna, nie potrafiła zawalczyć nawet o to, żeby goście zdejmowali buty. Rękę i głos podnosiła tylko na mnie, bo ja należałam do niej, byłam cząstką jej samej. To tak, jakby uderzyła samą siebie, jakby samej sobie robiła wymówki, jakby polewała się w wannie zimnym prysznicem. Żadnego chuchania-dmuchania, za karę, niech to będzie nauczka.

Dziewczynka jest tak strasznie osamotniona, że ogromna potrzeba rozmowy i bliskości kogoś żywego i dużego opada na nią niczym mgła, bowiem na każde spojrzenie Lucii musiałam sobie zapracować. Harowałam, mydliłam, żeby tylko nie dać jej pretekstu do odtrącenia. Przez całe dzieciństwo nie robiłam nic innego, tylko starałam się, żeby wszystko było tak, jak chce Lucia. Nauczyłam się odczytywać jej życzenia z ruchu warg, żeby móc je spełnić, zanim je wypowie. Ale jej życzenia zwykle były tak ekstrawaganckie, że w swojej infantylności nie byłam w stanie ich pojąć.

W efekcie całymi dniami bezczynnie włóczy się po okolicy, jeździ tramwajami, wymyśla cudowne światy (zwłaszcza na zapuszczonej działce z niebieską altanką, którą odziedziczyły po dziadku) i doszukuje jakiegokolwiek od kogokolwiek przejawu czułości, który chyba najbardziej znajduje u ojca swojej koleżanki Doroty – zrównoważonego i opiekuńczego Petra, bo to on uczy ją obsługi pralki, zabiera na przejażdżki i pyta co słychać; marzyłam, żeby mieć go w domu, siedzieć mu na kolanach, wsłuchiwać się w jego oddech i wtórować mu w tym oddychaniu. Zarzucić mu ręce na szyję, jeść kanapki, które przygotował.

Bo poza nimi natyka się jeszcze na Majkę, nieustannie starającą sprostać oczekiwaniom ojca, który przecież chciał mieć syna, na chudziutkich oraz słabych bliźniaków Peto i Mato, po nocach szukających w spelunach pijanych rodziców i na małego chłopca z bloku naprzeciwko, Kristiana, któremu pozornie niczego nie brakuje, a pomimo to wbija sobie pinezki za paznokcie, korzysta z pomocy psychologa i nie ma przyjaciół, gdyż wyśmienita mama wymarzyła sobie krystalicznie czysty, precyzyjna plan na jego przyszłość. Ma w głowie każdy szczegół i nie zdaje się na przypadki. Pilnuje go na każdym kroku, wtrąca dosłownie we wszystko, mówi co, jak i kiedy ma zrobić oraz powiedzieć – boi się, że bez jej nadzoru synek  nie przeżyje, nie poradzi sobie – tą nadopiekuńczością go przydusza, poza tym wprowadza w stany lękowe, bo jeśli będzie nieposłuszny, to rodzice się rozwiodą (ojciec w sumie nie chciał dzieci, ponieważ są drogie, hałaśliwe i plączą się pod nogami), a on wyląduje w domu dziecka, a „tam go wychowają jak należy”.

Był zbyt ufny, dlatego nieostrożny, co od razu rzucało się w oczy. Mama chroniła go przed każdą nieprzyjemną sytuacją tak zapobiegliwie, że Kristian praktycznie nie miał szansy się zbuntować, nauczyć się mówić »nie«, podejmować szybkich decyzji bez niczyjej pomocy, nie miał okazji się sparzyć. Przypominał uśpioną roślinkę kiełkującą w twardym, hermetycznie zamkniętym opakowaniu. Nigdy nie był głodny, spragniony, nie doświadczył nieprzeniknionej ciemności, nie widział strzelaniny w telewizji, nie tknął kijem zdechłego psa. Jego upiory rodziły się tylko i wyłącznie w nim samym (…) Śliczny chłopczyk, który w każdych okolicznościach musiał być dobry i grzeczny. Nadstaw drugi policzek, odpłacaj dobrem za zło. W każdych okolicznościach… Nie bij się. I tak nie znajdziesz słabszych od siebie. Zawsze dostaniesz po buzi. Wyprostuj się, będziesz wyglądał doroślej. Nie rób nam wstydu. Bądź dobrym chłopcem, Kristianku.

W końcu nadchodzi taki moment, że każde na swój sposób pęka: Jarka postanawia uformować coś lepszego, w związku z tym, w wyniku splotu wydarzeń, zabiera z dworca wózek z bliźniakami, Jakubem oraz Anielką, i wywozi je na działkę, a Kristian, który uciekł z domu, dołącza do nich – chcą stworzyć nową, idealną rodzinę.

Miałam potrzebę zajęcia się czymś pożytecznym, planowania i dyrygowania biednym chłopcem. Byłam z gatunku wiecznie niedocenianych i oszczędnie chwalonych dzieci, które z braku sensownego zajęcia czują się zbędne i jeszcze bardziej opuszczone. On zaś był z gatunku tych, co wszystkiego strasznie chciały spróbować i udowodnić, że dadzą radę, ale nie było im wolno, bo między nimi a potencjalnym ryzykiem wypadku przy pracy stała odpowiedzialna osoba.

Niestety, choć początkowo opieka nad dzieciakami jest dla niej odprężeniem, opanowaniem, harmonią, błogostanem, odwagą i roztropnością, to ponieważ sama jest dzieckiem staję się  istną „jazdą bez trzymanki”, więc „wielka frajda ginie w pośpiechu”; to było jak jazda na ogromnej karuzeli z krzesełkami na łańcuchach. W kółko natrafiasz na te same przedmioty, w identycznej kolejności i w zbyt krótkich odstępach czasu, dlatego szybko przychodzi uczucie przesytu i znużenia.

 

„Piąta łódź”  to smutna, wstrząsająca i pozbawiona złudzeń zwyczajności historia spisana na 285 stronicach (Wydawnictwo Książkowe Klimaty), którą można opatrzyć hasłami:

Patologia. Dysfunkcjonalność. Zaniedbanie. Odrzucenie. Odosobnienie. Zagubienie. Lekceważenie. Chaos. Głód emocjonalny. Niespełnienie. Brak miłości, stabilizacji, troski, uwagi i bezpieczeństwa. Awantury. Kradzieże. Głód. Syf. Alkoholizm. Libacje. Pedofilia. Niedojrzałość oraz przedwczesne dorastanie.

Okrutna obojętność.

Tęsknota za normalnością.

To świat widziany i rozumiany przez dziecko (chociaż ze skrawków wspomnień już dorosłej kobiety, która nie potrafi się od nich uwolnić, co więcej „dla świętego spokoju i by nie musieć się w niczym babrać” ze wszystkimi chce mieć dobre relacje – brakuje jej śmiałości, by być sobą, mieć własne zdanie; nie potrzebowałam, żeby ktoś mnie zauważył, obejrzał mój profil, nie miałam ochoty niczego nikomu wyjaśniać, ani kolegom w pracy, ani sąsiadom, ani lekarzowi), zatem słowa są proste, oszczędne i autentyczne; rzeczywistość pełna gorzkich, jednak lirycznych opisów, a klimat duszny, mimo to oprószony magią i oniryzmem. Jarka jest bardzo wrażliwa, ale jednocześnie neutralna, bo taka być musi, by jako tako sobie poradzić, bowiem zawsze jest pozostawiona sama sobie: nikt jej nie słucha, nie radzi, nie przytula i nie pomaga. Nikogo nie obchodzi czego potrzebuje, co robi (i co jej robią), co jej dolega, gdzie jest (właściwie to może być, a może jej nie być; a może nawet lepiej jakby nie było?), co myśli i co czuje, dlatego też stara się trochę dostosować, trochę odnaleźć, umknąć, zapomnieć, zataić, zlekceważyć, ciut poukładać, selekcjonować, po swojemu zinterpretować i po swojemu stworzyć, więc gdy znajduje swój azyl, swoją przestrzeń w postaci altanki, to usilnie pragnie zbudować coś poprawnego – niestety ta rola przez wzgląd na wiek, nędzne warunki, liczne zaniedbania oraz brak nadzoru zwyczajnie ją przerasta.

I na pewno nie pomoże w tym 7-letni chłopiec, którego obraz codzienności oraz relacji międzyludzkich również jest zaburzony, choć na pierwszy i nawet drugi rzut oka ma wszystko, ale tutaj zarówno nadmiar, jak i niedostatek okazują się toksyczne.

Szukam piątej łodzi, która byłaby naprawdę pusta, łodzi przygotowanej dla mnie, z kabiną, solidnymi drzwiami i zamkiem.

Sen łączy ze sobą to, co na pozór nieprzystawalne, a później człowiek nad tym duma, szukając związku.

Koty są jak muszki owocówki, które wylęgają się, gdy na dno kieliszka spada pierwsza kropla wina. Będą drapać drzwi i miauczeć, a jak tylko dostaną swój przydział żarcia, w mig czmychną. Zawsze znajdują dziurę w ogrodzeniu, przeciskają się pod bramką, a potem odchodzą spokojnie, doniośle, z podniesionym ogonem, wyrażając pogardę dla kolejnego dzieciaka, który się podzielił swoim podwieczorkiem. Kolejnego smarkacza, zbyt tchórzliwego i ślamazarnego, by zdążył wymusić od kota odrobinę czułości.

Życia nie da się obejrzeć jeszcze raz jak filmu z odtwarzacza.

Poluzowanie zaworów raz na jakiś czas pomaga utrzymać równowagę.

Niekiedy nogi robią, co chcą, chodzą po chodnikach i ulicach, na przełaj przez trawnik, a człowiek zauważa tylko ślady, które po nim zostają. Nie panuje nad własnymi krokami, nie może dojść z nimi do porozumienia.

Przyjemnie jest nie myśleć, przyjemnie jest się zabawić. Cudownie jest zdać się na przypadek, trzymać się kierunku wiatru, podążać za lecącym papierkiem albo iść tropem bezpańskiego psa.

Płakać wniebogłosy to nic wielkiego, znacznie trudniej jest nie płakać. Trudno przełykać smutek i strach, samotność i niepewność, bezgłośnie i z kamienną twarzą, tylko dlatego, że inaczej nie wypada, że kogoś może to drażnić, że to niewłaściwy moment, czas, nastrój.

Starzy ludzie żyją powietrzem i wspomnieniami.

Dzieci są małe, żyją zbyt blisko przy ziemi i wiele dobrego w nich z tej ziemi zostaje. Wszystko wydaje im się olbrzymie i bardzo ważne. Nie słyszały jeszcze o kosmosie, nie mogą stanąć oko w oko z jego nieskończonością. Mają czyste dusze, łagodne i delikatne jak jedwabny papier. Nie można ich związywać ani zbyt mocno ściskać, bo się pogniotą. Nie wolno wtłaczać im swoich racji, marzeń i porażek, bo porwą się na strzępy i wszystkie krzywdy wysypią się na ziemię.

Niektóre lęki są w nas zakorzenione tak głęboko, że nie tracą na sile nawet po wielu latach odczyniania.

Rutyna potrafi złagodzić, uśmierzyć i zneutralizować nawet najokropniejsze rzeczy. W pewnych sytuacjach życiowych bardzo się sprawdza.

Dzieci nie myślą o konsekwencjach. Żaden koniec nie jest na tyle bliski, żeby zaprzątały sobie nim myśli. Nie przywiązują go do nogi jak kuli, która przy każdym kroku ma im przypominać, że wszystko się kiedyś skończy.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Babka stracciatella

Dzisiaj jeszcze tak poświątecznie, bo przepis na babkę – tym razem stracciatella, czyli waniliowa z dodatkiem posiekanej czekolady, a z wierzchu oblana polewą.

Klasyczna. Aromatyczna. Puszysta. Mięciutka. I oczywiście przepyszna 😉

Przepis na babkę stracciatella (forma na babkę o pojemności 2 l) (Przepis pochodzi z Moich Wypieków)

Składniki:

Babka:

  • 300 g mąki pszennej (tortowej)
  • 1 szklanka cukru 
  • 4 duże jajka
  • 250 g miękkiego masła
  • 125 ml mleka
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego
  • 1 i 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 70 g posiekanej gorzkiej czekolady

Polewa:

  • 60 g gorzkiej czekolady
  • 30 ml śmietany 30%

Dodatkowo:

  • wiórki z białej czekolady (do ozdoby)

Sposób przygotowania:

Masło utrzeć z cukrem na puch, następnie, cały czas miksując, dodawać po jednym jajku, potem aromat i naprzemiennie mleko oraz mąkę przesianą z proszkiem – połączyć. Na sam koniec wmieszać posiekaną czekoladę.

Ciasto przelać do foremki wysmarowanej masłem oraz oprószonej bułką tartą  (chyba, że jest silikonowa – wtedy nie trzeba).

Piec około 45-50 minut, w temperaturze 160°C (do suchego patyczka).

Wyjąć. Chwilę przestudzić w formie i przełożyć na paterę.

Z wierzchu oblać polewą (do podgrzanej śmietany wrzucić połamaną na kostki czekoladę, poczekać aż się rozpuści i wymieszać na gładko) i oprószyć wiórkami białej czekolady.

Zaszufladkowano do kategorii Babki, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

Ciasto Wielkanocne

Dzisiaj przepis na ciasto, które doskonale sprawdzi się na wielkanocnym stole: zarówno pod względem wizualnym, jak i smakowym 😉

Choć może się wydawać, że jest dość trudne, to wcale nie, bo żaden z etapów nie sprawia problemów; bardziej można je określić pracochłonnym, ale efekt wart jest tej pracy.

To wysokie, rodzinne ciasto, które mimo kilku warstw pięknie się kroi.

Smaki są tutaj odpowiednio zrównoważone, bo w jego skład wchodzą: dwa blaty kruchego ciasta – jedno z bezą kokosową (jest bardziej miękka oraz ciut kleista niżeli chrupiąca), a drugie z warstwą orzechową (coś na granicy bezy i biszkoptu) przełamane kwaskową konfiturą z czarnej porzeczki, pomiędzy którymi znajduje się sporo maślano-kawowego kremu (jak na taką ilość masła wychodzi delikatny i puszysty), a z wierzchu gładka i błyszcząca polewa kakaowa.

Bardzo polecam!

Przepis na Ciasto Wielkanocne (forma o wymiarach 25×20 cm) (Przepis pochodzi z bloga: http://gotujebolubie.pl/)

Składniki:

Ciasto kruche:

  • 420 g mąki pszennej (tortowej)
  • 5 żółtek
  • 250 g masła
  • 90 g cukru pudru
  • 2/3 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki zimnej wody

Beza kokosowa:

  • 4 duże białka
  • 2 szklanki wiórków kokosowych
  • 140 g cukru
  • 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżka mąki

Warstwa orzechowa:

  • 4 jajka
  • 180 g cukru
  • 180 g zmielonych orzechów włoskich
  • 1 łyżeczka kawy mielonej (nie rozpuszczalnej)
  • 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia

Krem kawowy:

  • 300 g miękkiego masła 
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 200 g cukru pudru
  • 4 łyżeczki miałkiej, delikatnej kawy rozpuszczalnej
  • 2 x 50 ml wody

Polewa:

  • 50 g masła
  • 10 łyżek mleka
  • 0,5 szklanki cukru pudru
  • 3 kopiaste łyżki gorzkiego kakao

Dodatkowo:

  • 1 słoik konfitury z czarnej porzeczki

Sposób przygotowania:

Ze składników na kruche ciasto zagnieść jednolite, gładkie ciasto – podzielić je na pół, każdą część rozwałkować, wyłożyć nimi dwie osobne formy, a z wierzchu posmarować konfiturą z czarnej porzeczki.

Na jednym cieście rozsmarować i wyrównać bezę kokosową: białka ubić z cukrem na sztywną pianę, potem dodać wiórki kokosowe wymieszane z mąką i proszkiem do pieczenia.

A na drugim warstwę orzechową: jajka ubić z cukrem na bardzo puszystą, jasnożółtą pianę (około 8 minut), następnie wsypać orzechy wymieszane z kawą oraz proszkiem do pieczenia.

Każde ciasto piec około 40 minut, w temperaturze 180°C (do suchego patyczka).

Wyjąć. Wystudzić.

Przygotować krem kawowy: kawę zalać wrzątkiem (50 ml) i odstawić do całkowitego wystygnięcia.

Całe jajka oraz żółtka ubić na jasnożółtą masę (muszą znacznie powiększyć swoją masę; trwa to około 7 minut).

W tym czasie umieścić w garnku wodę z cukrem pudrem i gotować na wolnym ogniu do momentu aż utworzy się syrop, po czym pogotować jeszcze 3 minuty, by stał się gęstszy.

Do ubitych jajek dodawać po łyżce syropu, miksując cały czas na najwyższych obrotach –powstanie puszysty kogel mogel, który należy odstawić do wystudzenia.

Masło ubić na puch (około 10 minut), następnie, cały czas miksując, wlewać do niego po 0,5 łyżeczki kawy, a kiedy cała się wchłonie, dodawać stopniowo jajka z syropem cukrowym – miksować aż do powstania gładkiego kremu.

Wykonanie:

Na spodzie ułożyć ciasto z warstwą orzechową, rozprowadzić krem kawowy, przykryć drugim ciastem (bezą kokosową do spodu), a z wierzchu oblać polewą (mleko, masło i cukier podgrzać, dalej wsypać kakao, i cały czas gotując, mieszać energicznie do uzyskania gładkiej polewy).

Wstawić do lodówki na całą noc.

Wyciągnąć jakieś 45 minut przed spożyciem (wtedy jest najlepsze).

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Przekładane, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

Babka kawowa z lukrem i chrupkami ryżowymi

To ten z przepisów na babkę, który już nie może być prostszy i szybszy, ponieważ wystarczy tylko wrzucić składniki do miski i je zmiksować, a efekt… genialny! Babka wychodzi mięciutka, puszysta, wilgotna, bardzo aromatyczna oraz przyjemnie słodka od kawowego lukru 😉

Przepis na babkę kawową z lukrem i chrupkami ryżowymi (forma na babkę o średnicy dołu 22cm) (Przepis pochodzi z bloga: http://gotujebolubie.pl/)

Składniki:

Babka:

  • 0,5 szklanki mąki pszennej (tortowej)
  • 0,5 szklanki mąki ziemniaczanej
  • 1 szklanka cukru 
  • 3/4 szklanki łagodnego majonezu
  • 4 duże jajka
  • 2 łyżki miałkiej kawy rozpuszczalnej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia

Lukier:

  • 1,5 szklanki cukru pudru
  • 1 łyżka miałkiej kawy rozpuszczalnej
  • 3-4 łyżki wody

Dodatkowo:

  • chrupki ryżowe w białej i mlecznej czekoladzie

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki wrzucić do miski i zmiksować (około 5 minut).

Ciasto przelać do foremki wysmarowanej masłem oraz oprószonej bułką tartą  (chyba, że jest silikonowa – wtedy nie trzeba).

Piec około 45 minut, w temperaturze 170°C (do suchego patyczka).

Wyjąć z piekarnika, odstawić na jakieś 30 minut, wyciągnąć z foremki i odstawić do całkowitego wystygnięcia.

Chłodną babkę oblać z wierzchu kawowym lukrem (rozetrzeć na gładko wszystkie składniki) i obsypać chrupkami ryżowymi.

 

Zaszufladkowano do kategorii Babki, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

„Uniesienie jest moim paliwem; nie ma lepszego” – „Ani z widzenia, ani ze słyszenia” autorstwa Amélie Nothomb

Choć Duszą po kolana brodzę w kleistych bagnach żalu i brzydoty, to zmysłami i mrzonkami czuję widzę, to, co piękne.

Unoszę się ponad siebie i wszystko inne.

Przeciekam między palcami i rozpływam się w powietrzu.

Jestem ziemistym zapachem lasu.

Trzaskiem błyskawicy.

Zakurzoną książką.

Nie ma we mnie krzty ciepła, mimo to cała płonę.

Z gniewu i pasji.

Przeciągam dłonią po fakturze Twoich włosów.

Koi mnie ich znajomość i namacalność.

Bo w środku cała jestem nienamacalnym amokiem.

 

Kiedy sięgam po twórczość umiłowanej przeze mnie Amélie Nothomb, to nie mogę poprzestać na jednej książce, więc zawsze muszę przeczytać co najmniej dwie pod rząd, zatem zaraz po „Zbrodni hrabiego Neville’a” zatopiłam się w „Ani z widzenia, ani ze słyszenia”; inaczej byłabym niespokojna i wygłodniała, choć w przypadku zadrukowanych szalenie wyśmienitym słowem oraz wyperfumowanych mroczno-irracjonalną atmosferą kartek zdaję się być absolutnie zachłanna…

 

Amélie pierwsze 5 lat swojego dzieciństwa spędziła w Japonii, potem przenosiła się kolejno do: Pekinu, Nowego Jorku, Bangladeszu, Brukseli, by mając lat 21 z „belgijskiej szarzyzny” ponownie powrócić do utęsknionego „doskonale błękitnego nieba” milczącego, porosłego zielenią Kraju Wschodzącego Słońca, gdzie powietrze sprawia wrażenie nieruchomego – oto tam rozpoczyna studia, a w celu doszlifowania języka postanawia udzielać korepetycji, bo jak sama stwierdza: najskuteczniejszym sposobem poznania japońskiego jest nauczanie francuskiego – w ten sposób poznaje o rok młodszego Rinriego, z którym spotyka się 26 stycznia o godzinie 15.00 w kawiarni na bulwarze Omote-Sando. Początkowo jest to relacja nauczyciel-uczeń, wszakże po pewnym czasie wdają się w romans, którego z pewnością nie można określić burzliwym; o ile chłopak wydaje się być w niej autentycznie zakochany, o tyle ona tłumaczy swoje uczucia tak:

Bardzo go lubiłam. Czegoś takiego nie można jednak powiedzieć ukochanemu. Szkoda. Z mojej strony to, że go bardzo lubiłam, oznaczało bardzo wiele. Sprawiał, że byłam przy nim szczęśliwa. Zawsze się cieszyłam, kiedy go widziałam. Darzyłam go przyjaźnią, czułością. Kiedy go nie było, nie tęskniłam za nim. Tak wyglądało moje uczucie do niego; uważałam naszą historię za cudowną. I dlatego bałam się deklaracji, które wymagałyby odpowiedzi lub, co gorsza, wzajemności. Kłamanie w tych sprawach jest torturą (…) Dla moich uczuć do tego chłopca brakowało nazwy we współczesnym języku francuskim, ale nie w japońskim, w którym oddawał je termin »koi«. »Koi« można przetłumaczyć jako upodobanie. Czułam do niego upodobanie. Był moim »koibito«, tym, z którym dzieliłam »koi«; upodobałam sobie jego towarzystwo. We współczesnym japońskim wszystkie młode, żyjące bez ślubu pary określają swego partnera jako »koibito«. Głęboko zakorzeniona pruderia wyklucza słowo miłość. Z wyjątkiem incydentu lub przystępu miłosnego szaleństwa nie używa się tego wielkiego słowa, rezerwując je dla literatury i tego typu rzeczy (…) Miłość jest afektem tak bardzo francuskim, że niektórzy upatrywali w niej wynalazek narodowy. Nie posuwając się tak daleko, przyznaję, że jest w tym języku pewien miłosny geniusz. Być może należałoby uznać, że oboje, Rinri i ja, nabraliśmy skłonności typowej dla języka partnera: on, odurzony tą nowością, »grał« w miłości, ja delektowałam się »koi«. Co pokazuje, jak cudownie otwarci byliśmy oboje na kulturę partnera (…) »koi« zachwycało mnie swoją lekkością, płynnością, świeżością, a także swoim brakiem powagi. »Koi« było eleganckie, rozrywkowe, zabawne, cywilizowane. Jednym z uroków »koi« było parodiowanie miłości: przejmowało z niej niektóre zachowania, nie po to, by cokolwiek ujawniać, tylko dla beztroskiej zabawy.

Właśnie dlatego, że nie było w nim zła, tak bardzo go lubiłam. I właśnie dlatego, że zło było mu tak obce, nie kochałam go. A przecież zło mi się nie podoba. Jednak danie wyszukane jest tylko wtedy, gdy zawiera w nim odrobinę octu. Dziewiąta symfonia Beethovena byłaby nie do wytrzymania dla ucha, gdyby nie zawierała rozpaczliwych wahań.

W związku z tym przeżywają wspólnie bardzo przyjemne 2 lata, podczas których jeżdżą białym, superczystym i lśniącym mercedesem do urokliwych zakątków albo do usytuowanego w wytwornej tokijskiej dzielnicy Den-en-Chofu „zamku z betonu”, gdzie poznaje jego dystyngowanych rodziców (ojciec prowadzi znaną szkołę jubilerską) oraz infantylnych dziadków, a innym razem siostrę Rikę, która na co dzień studiuje w Kalifornii i jest kochanką króla świata przestępczego Los Angeles (przy tej okazji Amélie opowiada o swojej siostrze Juliette i o tym, jak ciężko było jej się z nią rozstać), chadzają do znajomych, na przypadkowe wernisaże, spacery „promenadą zakochanych”, pałaszują przysmaki typu serowe founde, okonomiyaki, mniszki w cieście, liście chiso faszerowane pędami lotosu, kruszone lody, kaki czy herbacianą galaretkę, czytają wiersze Mishimy, uprawiają seks, on śpiewa jej nocą pod kwitnącym drzewem wiśni piosenki, a ona popija wtedy sake, wybierają się do Hiroszimy po sos z gorzkich śliwek (tam porusza ją przeszywająca atmosfera odważnego szczęścia) oraz wdrapują na górę Fudżi, na którą przynajmniej raz w życiu musi wdrapać się każdy Japończyk, by potwierdzić swoją narodową przynależność; wtedy też Rinri dowiaduje się o tym, że Amélie w zależności od wysokości na której się znajduje potrafi zmienić swój gatunek, gdyż powyżej tysiąca pięciuset metrów znikam. Moje ciało zamienia się w czystą energię i nim ktokolwiek zdąży zastanowić się, gdzie jestem, nogi unoszą mnie już tak daleko, że staję się niewidzialna. Inni też posiadają tę właściwość, ale nie znam nikogo, u kogo byłoby to tak nieoczekiwane, jako że ni z daleka, ni z bliska nie przypominam Zaratustry. A właśnie nim się staję. Owładnięta nadludzką siłą, śmigam po prostej ku słońcu. W mojej głowie rozbrzmiewają hymny nie olimpijskie, ale z Olimpu. Herkules jest moim małym słabowitym kuzynkiem. A mówię tu tylko o greckiej gałęzi rodu. W końcu my, istoty o napędzie mazdy, to przecież zupełnie co innego. Być Zaratustrą to mieć zamiast stóp bogów, którzy pochłaniają górę i zmieniają ją w niebo, to mieć zamiast kolan katapulty, którym reszta ciała służy za pocisk. To mieć zamiast brzucha wojenny bęben, a zamiast serca perkusję triumfu, to mieć głowę wypełnioną radością tak przerażającą, że trzeba nadludzkiej siły, by ją zdzierżyć, to dysponować wszystkimi mocami świata z tej tylko przyczyny, że się je przyzwało i można je pomieścić w swojej krwi, to nie dotykać ziemi z racji zażyłego dialogu ze słońcem.

Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy płyną statkiem na słynącą z urody i dzikości wyspę Sado, bo tam właśnie młodzieniec postanawia jej się oświadczyć – ona te zaręczyny przyjmuje, chociaż myśl o małżeństwie od zawsze jest jej niemiła, ale zaręczyny jakoś odsuwają ten problem na później, jednak gdy na początku stycznia 1990 roku rozpoczyna pracę w korporacji Yumimoto staje się „niewolnicą za dnia, a wycieńczoną narzeczoną w nocy” – w końcu pęka i decyduje się na ucieczkę, bowiem podobno ucieczka jest czymś niezbyt chwalebnym. Szkoda, bo jest taka przyjemna. Dostarcza najcudowniejszego poczucia wolności, jakie tylko istnieje. Człowiek czuje się bardziej wolny kiedy ucieka, niż wtedy, kiedy nie ma przed czym uciec. Nogi zbiega są jak w transie, jego skórę przebiega dreszcz, drżą mu nozdrza, rozszerzają się oczy. Pojęcie wolności jest tematem tak oklepanym, że już przy pierwszych słowach zaczynam ziewać. Ale fizyczny aspekt wolności to co innego. Zawsze powinno się mieć przed czym uciekać, po to, by kultywować tę cudowną możliwość. Zresztą zawsze jest coś, przed czym się ucieka. Choćby przed samym sobą (…) Ucieczka jest niezbyt chwalebna? A przecież to lepsze niż dać się złapać. Jedyny dyshonor to nie być wolnym.

 

„Ani z widzenia, ani ze słyszenia” to pozycja nieco dłuższa niż pozostałe książki tej autorki, bo liczy sobie 151 stron (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA); ale to pewnie dlatego, że nawiązuje do jej życia, bowiem podobnie jest w przypadku „Biografii głodu”, „Metafizyki rur” oraz „Sabotażu miłosnego”, ale dla mnie to dobrze, ponieważ te biograficzne, przez wzgląd na specyficzną ironię, zjadliwość, osobliwy humor, entuzjazm, błyskotliwość, rozbrajającą szczerość, nietypowe przygody i równe nietypowe (ale genialne!) poglądy oraz lustrowanie otoczenia, do tego spory dystans do samej siebie, innych i świata, szczególnie sobie upodobałam – tutaj właśnie to znalazłam, poznając przy okazji trochę japońskich przysmaków, obyczajów i krajobrazów, zderzając z różnicami kulturowymi, odmiennym pojmowaniem słowa „wolność” i słowa „miłość” oraz wynikającym z tego uczuciem straty, a wszystko przekazane tak hipnotyzującym językiem, że można łapczywie oznajmić: chcę więcej.

Teren neutralny wiele zmienia.

W miłości jak we wszystkim innym, najważniejsza jest infrastruktura.

W japońskim kolor może być synonimem miłości.

Słuchanie drugiego człowieka to już ogromnie dużo.

Zakochujemy się w tych, których nie znosimy, w tych, którzy reprezentują dla nas nieznośne niebezpieczeństwo.

Na dnie tego, co uporczywie dręczy, kryje się rozkosz.

Przestrzeń wyzwala ze wszystkiego. Nie ma takiej udręki, która by przeszkodziła człowiekowi rozprzestrzeniać się we wszechświecie. Czyż świat byłby tak wielki bez powodu? Język mówi prawdę: umknąć znaczy uratować się. Jeśli umierasz, wyjedź. Jeśli cierpisz, rusz się. Inne prawo niż prawo ruchu nie istnieje.

Nieobecni głosu nie mają.

Ci, którzy ocaleli, wiedzą, że inni nigdy ich nie zrozumieją.

Opowiedzenie o czymś wzniosłym jest z przyczyn technicznych niemożliwe; albo jest się nudnym, albo komicznym.

Życie usłane jest przeżyciami trwałymi jak kamień; mechanika cieczy pozwala mimo to się wśród nich poruszać.

Wody nikt nie zatrzyma.

Pożądanie jest silniejsze, gwałtowniejsze, im mniej znany jest jego przedmiot.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano , | Dodaj komentarz

Orzechowe wianki z lukrem i kandyzowaną skórką

Kruche orzechowe ciasteczka w kształcie wianków ze słodkim, pomarańczowym lukrem i kandyzowaną skórką 😉

Nie wymagają wałkowania (co dla mnie jest ogromnym atutem, bo okrutnie nie lubię wałkować i wycinać ciastek), tylko wystarczy uformować wałek, pokroić na mniejsze fragmenty i posklejać w kółeczka.

Są naprawdę bardzo smaczne: chrupiące, maślane, do tego przepięknie pachną!

Przepis na orzechowe wianki z lukrem i kandyzowaną skórką (mi wyszło 30 sztuk) (Przepis pochodzi ze strony: https://kuchnialidla.pl/)

Składniki:

Ciasto:

  • 150 g mąki pszennej (tortowej)
  • 125 g mielonych orzechów włoskich
  • 50 g cukru
  • 50 g płynnego miodu
  • 125 g masła
  • szczypta proszku do pieczenia
  • szczypta soli

Dodatkowo:

  • 150 g cukru pudru + 2-3 łyżki soku wyciśniętego z pomarańczy
  • kandyzowana skórka pomarańczowa

Sposób przygotowania:

Składniki na ciasto zagnieść, uformować w kulę, owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez 2 h.

Po upływie wskazanego czasu z ciasta uformować wałeczki o średnicy 1-2 cm, pokroić nożem na kawałki i z każdego kawałka zlepić kółko o średnicy około 6 cm.

Piec około 15 minut, w temperaturze 180°C.

Wyjąć. Wystudzić. Z wierzchu oblać lukrem (cukier puder rozetrzeć na gładko z sokiem wyciśniętym z pomarańczy) i obsypać kandyzowaną skórką.

 

Zaszufladkowano do kategorii Ciasteczka, Przepisy, Przepisy | Dodaj komentarz

Sernik z żelką mango

Kolejny w krótkim czasie bardzo smaczny sernik, który swobodnie może zagościć na tegorocznym stole wielkanocnym: kruchy, maślany, pełnoziarnisty spód, aksamitna, kremowa masa serowa i gładka, soczysta żelka z mango.

Sernik jest wysoki, superdelikatny, odpowiednio słodki, dzięki dodatkowi żelki orzeźwiający, a do tego pięknie się kroi 😉

Przepis na sernik z żelką mango (tortownica o średnicy 24 cm) (Przepis na spód pochodzi z bloga:https://smacznapyza.blogspot.com/, a na masę serową z: http://gotujebolubie.pl/; trochę zmodyfikowałam i tak też podaję)

Składniki:

Spód:

  • 90 g mąki pszennej (pełnoziarnistej)
  • 30 g mąki pszennej (tortowej)
  • 6 g cukru pudru
  • 75 g masła
  • 1,5 żółtka
  • 4,5 g proszku do pieczenia
  • szczypta soli

Masa serowa:

  • 750 g twarogu półtłustego lub tłustego (zmielonego przynajmniej dwukrotnie)
  • 150 ml śmietany 36%
  • 3 duże jajka
  • 1 szklanka cukru
  • 1,5 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1,5 łyżki mąki pszennej (tortowej)
  • 1 łyżeczka aromatu waniliowego

Żelka mango:

  • 800 g pulpy z mango z puszki
  • 2 płaskie łyżki agaru

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki na spód zagnieść, a gotowym ciastem wylepić wcześniej wyłożoną papierem do pieczenia formę. Następnie ponakłuwać je widelcem.

Podpiec około 15 minut, w temperaturze 180°C (wstawiać do nagrzanego piekarnika).

Gotową masę serową wylać na podpieczony spód (wszystkie produkty wrzucić do miski – krótko zmiksować; tylko do połączenia, by niepotrzebnie nie napowietrzać masy).

Piec w kąpieli wodnej (wystarczy, że pod formą z ciastem umieści się naczynie żaroodporne wypełnione wodą) około 70-75 minut, w temperaturze 150°C (wstawiać do nagrzanego piekarnika).

Wyjąć. Wystudzić przez kilka godzin, a na zupełnie chłodny wierzch wylać żelkę mango (agar zalać wodą do przykrycia, wymieszać, na chwilę odstawić, potem podgrzać tylko do rozpuszczenia i energicznie wmieszać do pulpy z mango) – schłodzić w lodówce przez całą noc.

Zaszufladkowano do kategorii Serniki | Dodaj komentarz

„Im człowiek jest starszy, tym życie okrutniejsze” – „Po trochu” autorstwa Weroniki Gogoli

Podążam szlakiem płynących chmur, a z ich kształtów układam historie niestworzone; tak jak ze skrawków fantazji i materiałów szyję sukienki.

Po tym błękicie fruwam razem z ptakami, a pośród suchych traw cykam z niewidzialnymi świerszczami.

Lubię być niewidzialna.

Lubię gry słowne.

I lubię robić swoje.

Przeglądam się w starych zwierciadłach i samotnych kałużach.

Zaciągam zapachem książek, benzyny i porannej mgły.

Przedzieram przez pokrzywy, boleśnie parząc sobie nogi.

Ale ten ból jest do wytrzymania.

Wiem, że może być gorszy.

Zasypiam przy smutnej melodii deszczu, poprzetykanej w mojej głowie dźwiękami pozytywki z tańczącą baletnicą lub wirującą karuzelą.

Przesypuję piasek z jednej dłoni do drugiej, upajając jego miałkością.

Nie zazdroszczę motylom wiotkich kolorowych skrzydeł, bo to właśnie te od kruków: dumne, czarne i upierzone wzbudzają mój zachwyt.

Nie kręci mnie słodki smak arbuza, lecz cierpki smak krwawiących wiśni.

Nie chcę różowych gum balonowych, tylko lekko ostre, pachnące cynamonem.

Sok z porcelitowego kubka jest dla mnie sztuczny i mdły, bo pragnę wody mroźnej, źródlanej, tryskającej wprost ze skalnych szczelin albo mocnej, fusiastej kawy.

Moja szklanka jest do połowy pusta.

Nie wierzę w happy endy.

Mój świat nie jest bajkowy – to mroczna baśń w ciernistym ogrodzie, z czającymi się potworami oraz zaklętymi w porcelanie lalkami.

 

Z pewną dozą ostrożności, po lekturze książki „Guguły”,  która kompletnie mnie nie porwała, sięgnęłam po literacki debiut autorstwa Weroniki Gogoli „Po trochu”, mając mimo wszystko na uwadze genialnego „Skorunia” i…  tutaj również się nie zawiodłam, bo w tym przypadku wspomnienia z dzieciństwa układają się w naprawdę urokliwą balladę!

 

Wieś Olszyny. Mama strasząca rakami i wilkami. Głuchy Wujek Władek informujący o pożarze Gieesu, słynącego z najlepszych słodyczy. Wstyd z powodu przyjmowania od miejscowego pijaczka lodów „Apacz” oraz wstyd spowodowany strachem, płaczem i bieganiem. Ulubiona Pani z Kościoła, co to wygląda jak Księżna Diana, tyle że ma popękane pięty. Spacery do chatki czarownicy. Strach przed pływaniem, połykaniem tabletek, szalem z lisa, pająkami, tym, że Duch Dziadka poklepie po plecach i wspinaniem, bo bezpieczniej jest być blisko ziemi (ale na drzewa już można się wdrapywać, bo z tej ziemi wyrastają). Zabawa w Indian, Kucyki Pony i produkcję soku z obitych jabłek. Pogrzeb Paziów Królowej uzbieranych za wersalką. Łapanie świetlików. Inkarnowany Kot Gryziskwarek, zachowujący się jak papuga oraz Koza Plamka, lubiąca listki z wierzby i obierki po ziemniakach. Kuzyn z Lublina, który tłumaczy czym są narkotyki i prezerwatywy. Pogrzeb przyszywanej Babci Klimci. Zapach kaszy, cementu i chłopińca (wódka, tytoń i obora). Szał na jedzenie karpatki, picie cappuccino w kolorowych asymetrycznych filiżankach tudzież pieczenie w żeliwnych piekarnikach. Pobyt w szpitalu oraz wdrapujący po murze z siatkami smakołyków rodzice. Wyprawy rowerowe na most na Krzyżówkę, by spotkać jakichś fajnych chłopaków. Jedzenie papierówek. Marzenie o mężu w delegacji i narzeczonym z Żoliborza. Mary. Bereza z obwisłymi cyckami. Janko Cholibka. Pan z Aktówką. Wojtek Bębniarz i Babka kamieniarka. Śmierć mamy przyjaciółki i rozczarowanie, że sposoby „Doktor Quinn” jednak zawodzą.

 

„Po trochu”  to 175 stron (Wydawnictwo Książkowe Klimaty) zamkniętych w 12 rozdziałach dziecięcej klechdy, gawędy, rodzinnej opowieści pozlepianej z plątających w szufladze wspomnień dialogów i anegdot, snutej piórem narratorki, które jest lekkie, niewymuszone oraz czarujące. Wyczuwa się tu sporo czułostkowości, chociaż „wypowiadanej” w żartobliwie-łobuzerkim tonie, bo wypowiadająca je dziewczynka raczej należy do tych niepokornych. Jest o rzeczach nowych, ważnych i nieoswojonych. O przynależności i tożsamości. O ludziach, miejscach, przedmiotach i relacjach. Jest śmiech i są łzy. Śmierć. Choroba. Ulubione smaki i zapachy. Mrzonki. Zawody. Zwyczaje. Legendy. Zabobony i powiedzonka, które zostają w człowieku na zawsze. To kontrolowany chaos z okruchów przeszłości, z których każdy może złączyć prywatną historię, a ta złożona tutaj jest pięknie udana.

Tylko to nadmuchiwanie żab słomkami i rzucanie w nie kamieniami, by wybuchły, wyrywanie pająkom nóg, topienie kociąt, świniobicie, zabijanie kaczek… Okrutne.

Jak się patrzy długo w ogień, to różne dziwne myśli przychodzą do głowy.

Jak się coś widzi pierwszy raz, to człowiek się boi.

Niektórzy widzą coś, czego nie powinno być, a inni nie.

Kiedy zmierza w twoją stronę wielka fala, wiesz, że nic ci już nie pomoże.

Czasem są tacy ludzie, że nawet nie zdążysz im powiedzieć z czym masz problem, a oni jakoś wiedzą. I pomogą.

Bo tak już jest, że jak się człowiek boi albo nie rozumie, albo po prostu, kiedy jest mu smutno, to potrzebuje coś słodkiego na język i dużo snu. Dużo snu, żeby nie było tego, co jest naprawdę.

Bo tak już jest, że niektórym ludziom wszystko jakoś tak przemyka tylko przez głowę, zainteresowanie innymi też, a innym znowu zostaje. I są ludzie, którzy pamiętają to, co im się opowiada, a są tacy, którzy tylko kiwają głową, mówią: »No, no, no«, ale nie słuchają.

Często tak jest, że jak się czegoś bardzo chce, to tego nie można mieć.

Czy nie lepiej by było, jakbyśmy się wszyscy tylko rodzili i umierali? I nic więcej? Jakbyśmy nie musieli pamiętać? I zmieniać wszystkiego w głowie? Bo czasem, jak coś się przywołuje z pamięci, to by się chciało, żeby było piękne. A tu brzydkie wychodzi. I co z taką pamięcią? Wszystko na nic.

Czasami po prostu lepiej jest wiedzieć mniej o świecie. Bo im więcej się wie, tym więcej trzeba cierpieć.

Czasami jest tak, że człowiek coś przeczuwa. Coś, co ma się za chwilę wydarzyć. Jeszcze nie przychodzi, ale jak przyjdzie, to człowiek nie czuje zaskoczenia.

Człowiek czasem musi powiedzieć »kurwa«. I jak jest dobrze, i jak jest źle, »kurwa« najlepiej pasuje. Taka prawda.

Smutek szybciej znika, kiedy człowiek chce go wychodzić, niż przespać. Przespany smutek trwa dłużej.

Ale czasami na pewne rzeczy jest już za późno. Nawet jeśli wszyscy się spieszą.

Wiele rzeczy wyglądałoby inaczej, gdyby to od nas zależało.

Bo czasami jest tak, że kiedy już jakaś rzecz do człowieka przylgnie, to potem staje się bardzo cenna. Jakby coś z tego człowieka wzięła.

Bo najgorzej jest patrzeć na kogoś, kto nigdy nie płakał, a nagle zaczyna szlochać. Bo to trochę tak, jakby ci się walił dom.

Zaszufladkowano do kategorii Literatura, Literatura | Otagowano | Dodaj komentarz

Sernik „Lion”

Lubię testować nowe przepisy, ale mam też takie sprawdzone, do których sięgam, gdy muszę coś upiec, wiedząc,  że nie będę miała czasu na zabawę w poprawianie, tylko wzbogacam o inne dodatki, by nie było monotonnie – tak też było w przypadku tego sernika, bowiem wykorzystałam tu jedną z dwóch receptur na idealną masę serową (tradycyjna, dość ciężka, ale jednak rozpływająca w ustach, do tego szybciutka w wykonaniu i nie wymagająca wielu składników) oraz spód, który zawsze się sprawdza (bardzo kruchy i bardzo maślany; choć akurat w tym przypadku nie jest aż tak sypki, bo mąkę krupczatkę zamieniłam na pełnoziarnistą), a ponieważ chciałam się tu zainspirować batonem „Lion”, to wierzch posmarowałam orzechową masą kajmakową wymieszaną z płatkami „Kangus” i ozdobiłam batonikami.

Wyszło pysznie 😉

Przepisy na inne serniki inspirowane popularnymi słodyczami:

  1. Sernik”Prince Polo”
  2. Sernik „Snickers”
  3. Sernik „Twix”
  4. Sernik białe „Kinder Bueno”
  5. Czekoladowo-pomarańczowy sernik z wafelkami „Lusette”
  6. Sernik z „Krówkami” i sezamkami
  7. Mini serniczki „Oreo”

Przepis na sernik „Lion” (tortownica o średnicy 27 cm) (Przepis na spód pochodzi z bloga:https://smacznapyza.blogspot.com/, a na masę serową z: http://gotujebolubie.pl/; trochę zmodyfikowałam i tak też podaję)

Składniki:

Spód:

  • 180 g mąki pszennej (pełnoziarnistej)
  • 60 g mąki pszennej (tortowej)
  • 12 g cukru pudru
  • 150 g masła
  • 3 żółtka
  • 9 g proszku do pieczenia
  • szczypta soli

Masa serowa:

  • 1,5 kg twarogu półtłustego (zmielonego przynajmniej dwukrotnie)
  • 300 ml kwaśnej, gęstej śmietany 18%
  • 7 jajek
  • 1 szklanka cukru
  • 2 łyżeczki pasty waniliowej
  • 1,5 opakowania budyniu waniliowy bez cukru

Dodatkowo:

  • 400 g masy kajmakowej o smaku orzechowym (na wierzch)
  • 3 łyżki masła 82%
  • 4 garści płatków „Kangus”
  • 3 batony „Lion”

Sposób przygotowania:

Zagnieść składniki na spód – schłodzić przez 30 minut w lodówce, po czym wcisnąć w spód wcześniej wyłożonej papierem do pieczenia blaszki.

Podpiec około 15 minut, w temperaturze 180°C (musi się zarumienić).

Na podpieczony spód wylać masę serową (zmiksować wszystkie składniki).

Piec przez 45 minut, w temperaturze 180 °C, potem temperaturę obniżyć do 160 °C i dopiec przez 30 minut.

Wystudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami, a następnie schłodzić w lodówce przez około 4h.

Wierzch sernika posmarować podgrzaną w mikrofali masą kajmakową z masłem (by bezproblemowo się rozsmarowała i miała gładką konsystencję), do której należy wsypać płatki, po czym ozdobić batonami „Lion”.

Przechowywać w lodówce.

Zaszufladkowano do kategorii Batonikowo - pralinowe wypieki, Przepisy, Przepisy, Serniki | Dodaj komentarz